Dziś chciałam się podzielić moimi przemyśleniami na temat strefy komfortu.

Wiele lat temu byłam przyzwyczajona do wiecznego wychodzenia, a może raczej wręcz wybiegania ze swojej strefy komfortu. Miałam też taki czas w życiu, kiedy zaszyłam się w niej i nie chciałam wyściubić nawet kawałka nosa na zewnątrz. Doświadczyłam więc obydwu skrajności i ciekawie jest to teraz obserwować z perspektywy czasu. Daje mi to wiele do myślenia.

Czym w ogóle jest strefa komfortu i co oznacza wychodzenie z niej?

Opiszę to na podstawie postawy ciała. To w jakiej pozycji jest nam najwygodniej kiedy siedzimy, stoimy, chodzimy, to po prostu pozycja, którą najczęściej przyjmujemy. Jeżeli np. spędzasz przy komputerze osiem godzin dziennie, to oczywiste, że najwygodniej będziesz się czuć z zamkniętą klatką piersiową, przygarbionymi plecami, głową wysuniętą do przodu, zamkniętymi pachwinami.

I taka postawa będzie dla nas po prostu strefą komfortu, co nie oznacza że jest dobra i wspierająca. Wspiera owszem, ale utrzymywanie postawy w jakiej spędzamy większość czasu, ale może być obciążająca dla stawów, kręgosłupa czy nawet zakłócać pracę narządów wewnętrznych.

Jednak próbowanie na siłę przyjmowania idealnej, prawidłowej postawy ciała będzie wymagało mocnego spięcia mięśni. Czasem wstrzymania oddechu, co w konsekwencji może przynieść więcej krzywdy niż pożytku, ponieważ mięśnie i stawy nie są przygotowane na tak drastyczne zmiany i może się to zakończyć kontuzją.

Najlepszą opcją jest powolne wychodzenie z tej komfortowej pozycji. Przyjmowanie bardziej prawidłowej postawy na chwilę, a jak czujemy zmęczenie mięśni, to powrót do komfortu. I tak małymi kroczkami, próbujemy nowych, bardziej fizjologicznych pozycji, których prawdopodobnie nigdy wcześniej nie przyjmowaliśmy, jednocześnie zwiększając swoją strefę komfortu.

I tak też rozumiem strefę komfortu w każdej innej dziedzinie życia. Będąc w niej robimy to co zawsze. Zachowujemy się tak jak zawsze i jest nam po prostu komfortowo, bo jesteśmy w tym co znamy, do czego się przyzwyczailiśmy, ale niekoniecznie to co znamy i jest od zawsze jest dla nas dobre i wspierające.

Jednak nie wybiegajmy ze strefy komfortu tak daleko, żeby zapomnieć gdzie ona w ogóle była. To zachowanie przemocowe wobec siebie i nic dobrego nie przyniesie. Myślę, że warto natomiast powoli, małymi krokami próbować nowych rozwiązań, nowych schematów, żeby nie zatracić po drodze czucia.

Wracając do mojego obszaru czyli treningów. To dobry moment, żeby spróbować czegoś nowego. Jeżeli masz tendencję do ciśnięcia na siłę, to potestuj jak to będzie odpuścić. Zrobić mniej powtórzeń niż Ci się wydaje, że możesz. Zakończyć ćwiczenie, kiedy poczujesz zmęczenie lub kiedy zauważysz, że musisz się spiąć i wstrzymać oddech, żeby wykonać założony plan.

Jeżeli masz tendencję w drugą stronę, czujesz się komfortowo w bezruchu, trzymasz się z daleka od ćwiczeń fizycznych lub preferujesz tylko te delikatne, bez pocenia się, to sprawdź jak to będzie zrobić bardziej dynamiczną wersję. Wykonać jedno powtórzenie więcej niż Ci się chce.

Jak dla mnie treningi i sesje TRE to te momenty, kiedy mogę sobie bezpiecznie potestować nowe rozwiązania, sprawdzić jak się z nimi czuję. A jak są dla mnie dobre i już się z nimi oswoję, to przenieść je do codziennego życia.

I tak na koniec bardzo częsta scenka, występująca u mnie w gabinecie, dzięki której stwierdziłam, że warto poruszyć temat komfortu:

Ja: Jak temperatura Twoich stóp?

Klient/ka: Są zimne

J: To może przykryć je kocykiem albo skieruję na nie ogrzewanie?

K: Nie ma potrzeby. Ja mam tak od zawsze i już się przyzwyczaiłam/em.

Leave a Reply