O dłuższym niż weekendowy wypadzie na rower marzyłam od dawna… Wiem. Mam niewymagające marzenia wypoczynkowe 😉 Gdy udało się ustalić, że w tym roku w czerwcu uda mi się zaliczyć Zieloną Siódemkę czyli trasę z Warszawy do Gdańska byłam w siódmym niebie, przebierałam nogami, żeby już nadszedł upragniony czas. Jednak okazało się, że z tym wyjazdem miałam mocno pod górkę, kilka razy stał pod znakiem zapytania (część z Was słyszała opowieści m.in. o namiocie widmo, który raz był, raz go nie było 🙂 ), raz nawet się okazało, że nie ma szans na wyjazd. Jednak tak jak zawsze okazało się, że im więcej przeciwności losu, tym lepszy wyjazd. A więc od początku…
(od razu przepraszam za jakość zdjęć, ale w większości były robione starym telefonem. Miałam wziąć aparat, ale już się nie zmieścił w sakwach 🙂 ).
Dzień pierwszy
Modlin- Mława 115km
Wiele razy zastanawiałam się jak wygląda przewożenie roweru pociągiem. Miałam nadzieję, że wagon w którym mamy jechać ma szersze iż normalne drzwi i jest bardziej niskopodłogowy. Jednak okazało się, że jest to zwykły wagon, wąziutkie drzwi, w które ledwo się zmieściłam razem z rowerem i do tego tradycyjnie trzy wysokie schodki ze stosowną przerwą pomiędzy nimi a peronem. Rowery trzeba było przypiąć w miejscu dla osób na wózku (swoją drogą zaczęłam się zastanawiać, jak do takiego pociągu wsiądzie osoba na wózku), ale jak się później okazało była to całkiem przyjemna opcja podróżowania z rowerem
Trasa Zielonej Siódemki wiedzie od Warszawy, ale postanowiłyśmy ruszyć z Modlina, bo co to za przyjemność jeździć po Warszawie ;). Jako, że śniadanie jest bardzo ważnym posiłkiem, szczególnie przed aktywnością fizyczną, to po wyjściu z pociągu rozsiadłyśmy się na trawniku pod dworcem i zaczęłyśmy nasz wyjazd od porządnego śniadania.
Pierwszy dzień to jakże inna jazda niż ta, do której się przyzwyczaiłam w okolicach Krakowa, tu było cały czas prosto i trochę pod górkę, generalnie żadnego zjazdu, prawie cały czas trzeba było pedałować i jakby tego było mało, jechałyśmy cały czas pod wiatr… ale za to okolice choć po części wynagrodziły wszelkie trudy. Zapach boru sosnowego, głos godowy dzięcioła, jeleń hasający po lesie… uwielbiam bliskość przyrody podczas jazdy. Nawet krowy chciały razem z nami podróżować :).
A podczas postojów byłyśmy bezpieczne, dzięki wszędobylskiej firmie, która towarzyszyła nam przez kilka wsi- Pleban Security
Nie byłabym sobą (czyli jakby nie patrzeć rolnikiem z wykształcenia), gdybym nie patrzyła co wokół rośnie. Ten odcinek trasy obfitował głównie w pola ziemniaków i plantacje truskawek… na jednej z nich po prostu musiałam się zatrzymać i zjeść kilka z krzaczka.
To był również dzień gubienia drogi. Niestety okazało się, że trasa w jednym miejscu mijała się z mapą, jeździłyśmy, zawracałyśmy, potem źle skręciłyśmy i… okazało się, że zatoczyłyśmy wielkie, godzinne kółko. Dało się odczuć te dodatkowe kilometry w nogach pod sam koniec jazdy, pod wiatr, pod górkę tuż przed Mławą. To był jedyny dzień, kiedy po dotarciu na nocleg (bursa szkolna w Mławie) po prostu padłyśmy… prysznic, kolacja, stretchingi i do spania, bo nie ma lepszego sposobu na regenerację po ciężkim dniu niż porządny sen.
Dzień drugi
Mława-Grunwald-Dobrówno ok 80km
(zastrajkowało nam endomondo i nie wiadomo do końca ile przejechałyśmy, gdzieś pomiędzy 80, a 90km)
Ten dzień wspominam najmilej. Jazda małymi, bocznymi drogami, bardzo mało samochodów, duuużo zieleni wokół. Cudowny relaks dla oczu i dla mózgu.
Ten dzień wspominam najmilej. Jazda małymi, bocznymi drogami, bardzo mało samochodów, duuużo zieleni wokół. Cudowny relaks dla oczu i dla mózgu.
Choć przerażało mnie trochę, że tym razem wszędzie wokół pola ze zbożem. Gluten, wszędzie gluten, aż po sam horyzont. Zboża i rzepak towarzyszyły nam już do końca podróży.
Tego dnia trasa była też dużo przyjemniejsza, wiatr wiał z boku, dużo po płaskim, ale było też z górki, kiedy nogi mogły odpocząć. Szczególna górka była pod Gunwaldem, który jest jakoś dziwnie zawieszony w czasoprzestrzeni (pewnie dzięki temu udało nam się tam wygrać 😉 ). Jadąc na pole bitwy było mocno z górki, wyjechałyśmy potem w drugą stronę okrążając trochę pola i… nadal cały czas było z górki.
Wizyta pod Grunwaldem była ciekawym akcentem- komiks na ścianach muzeum, ukazujący jak by wyglądała bitwa i przygotowania do niej, gdyby Tytus, Romek i Atomek tam byli, moje przybycie na pole bitwy z dwoma nagimi… kabanosami :).
Znalazł się też krzyżak, który nauczył mnie strzelać z łuku.
Do tego wzmacniająca kawka w cieniu i można zboczyć z trasy, żeby dojechać na nocleg. W pierwszej wersji miałyśmy spać na polu namiotowym pod Grunwaldem, okazało się jednak, że pole jest czynne dopiero od lipca i zostało nam polecone inne, kilka kilometrów dalej. Jakże byłam szczęśliwa z tej zamiany, gdy zobaczyłam gdzie stanie nasz namiot- w Dąbrównie, mieścinie położonej pomiędzy dwoma jeziorami, a do jednego z nich miałyśmy dosłownie parę metrów.
Grzechem byłoby nie wskoczyć od razu po przybyciu do wody dla ochłody. Pole namiotowe z warunkami trochę spartańskimi (choć był prysznic i wtyczka z prądem, więc i tak cywilizacja), ale takie lubię właśnie najbardziej.
Będąc w takiej okolicy wprost trzeba było przespacerować się przed snem po okolicy i podziwiać piękno natury, czy resztki po zamku krzyżackim.
Dzień trzeci
Dąbrówno- Elbląg 120km
Tego dnia zrobiłam sobie triathlon :). Wstałam wcześniej, żeby choć trochę pobiegać po okolicy wzdłuż obydwu jezior. Niby trasa była krótka (miałam w głowie perspektywę ponad stu kilometrów na rowerze, więc z rozsądku za dużo nie biegałam), ale okolice przepiękne.. mogłabym tak zaczynać dzień codziennie.
Po biegu zamiast pod prysznic wskoczyłam do jeziora, w którym woda okazała się po nocy dosłownie lodowata, ale przynajmniej pobudziła mi krążenie. Tym razem postanowiłam popływać w okularach i nie pożałowałam, widoki z jeziora były przepiękne (przez moją wadę wzroku mogła by mi umknąć taka uczta dla oczu). Po pływaniu śniadanko, pakowanie i w drogę…
To był gorący dzień, wręcz upalny… a znając moje zamiłowanie do ciepła możecie sobie wyobrazić, jak się czułam kręcąc tyle kilometrów w pełnym słońcu. Dlatego też był to dla mnie dzień próby, gdyż wysiłek w upale powoduje u mnie spadek ciśnienia (tak da się je jeszcze bardziej obniżyć) i nagłe spadki cukru we krwi. Było naprawdę ciężko, choć gdyby nie wiatr wiejący z boku, pewnie było by wręcz dramatycznie. W Ostródzie bym już prawie padła- uratowała mnie stacja benzynowa, cień, kawa i… czekolada. Przy okazji poznałyśmy Zbyszka, pracownika stacji zagadującego wszystkich klientów i proszącego, żebyśmy go kiedyś odwiedziły- tak więc jak coś, to mamy już miejscówkę do spania w Ostródzie. Ten krótki odpoczynek i wzmocnienie okazały się zbawienne i dały siłę na kolejne kilometry. Tym razem miałyśmy bardzo pagórkowaty teren, raz pod górkę, raz z górki, czyli prawie jak u nas w Małopolsce, tylko w mniejszej skali. Po drodze udało nam się wypatrzyć gospodarstwo sprzedające świeże, swojskie jajca. Zaopatrzone więc w jedzonko (nie lada wyzwanie zapakować surowe jaja na rower i nie zrobić z nich jajecznicy, choć dziwne że w takim skwarze nie ugotowały się na miękko) ruszyłyśmy dalej, ku kolejnego kryzysowi… który dopadł mnie w Morągu. Musiałam natychmiast wypić coś zimnego, żeby się ochłodzić i jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że tak trudno znaleźć sklep, w którym jest woda z lodówki, bo przecież kolorowego syfu pić nie będę… dopiero w sklepie alkoholowym znalazłam i przy okazji poczułam się jakbym wróciła do dziecięcych lat. Woda w szklanej butelce i Pani pyta się czy na miejscu czy z kaucją…nie wiem czy sprawiły to piękne wspomnienia wywołane przez Panią, czy wypicie też zimnej wody z suszonymi bananami w cieniu ratusza, ale siły powróciły i można było jechać dalej, aż do kolejnego kryzysu, tuż przed Elblągiem, który tym razem zażegnałam go kabanosem i połową banana- kombinacja iście szatańska, ale jakże skuteczna.
Po dojechaniu na pole namiotowe, okazało się, że jest tak bardzo inne od tego, na którym spałyśmy dzień wcześniej. Niby bardziej komfortowe, dwugwiazdkowe, nawet normalna kuchnia była i wypaśne łazienki jak na camping… ale pole pełne ludzi, w przeważającej większości Niemców i Rosjan. Pomimo zmęczenia, wyczerpania upałem, wzmocnione prysznicem i kolacją wybyłyśmy z campingu i udałyśmy się na zwiedzanie miasta i na zasłużoną po takim dniu kawę.
W nocy spadł deszcz, dzięki czemu się cudownie, choć trochę ochłodziło.
Dzień czwarty
Elbląg- Gdańsk 90km
Znów rozpoczęłam dzień biegiem, bo jakże inaczej można pozwiedzać miasto, jak nie biegając.
Tego dnia niestety często musiałyśmy jechać po bardziej ruchliwych ulicach niż do tego przywykłyśmy przez poprzednie dni, ale na szczęście były też przyjemniejsze, cichsze odcinki drogi.
Okazało się również, że większość trasy przemierzyłyśmy polskim szlakiem pielgrzymkowym drogi św. Jakuba. I znów była to droga pod wiatr. Doszłam do wniosku, że ta trasa nie powinna się nazywać Zielona siódemka tylko Wypiździana siódemka, bo to że wiało cały czas, to mało powiedziane. Na szczęście wykorzystują tam wiatr, gdyż wszędzie wokół były wiatraki. Jeszcze jedną ciekawą rzecz udało mi się zaobserwować na trasie- niesamowita ilość gniazd bocianów, oczywiście z dumnymi lokatorami. Doszłam do wniosku, że tam na północy, to muszą mieć niezły przyrost naturalny- praktycznie w każdej wsi, przez którą przejeżdżałyśmy było kilka zamieszkałych gniazd. Musiałyśmy jechać tym szybciej, żeby nas przypadkiem te bociany nie dorwały.
Po dojechaniu nad zatokę gdańską postanowiłyśmy nadrobić „kilka” kilometrów i zjeść obiad na mierzei wiślanej. Droga niestety dłużyła się niesamowicie, a mierzei jak nie było, tak nie było. W końcu bojąc się, że nie zdążymy na czas na pociąg siadłyśmy na polu i skonsumowałyśmy co nieco. Droga wzdłuż zatoki gdańskiej prowadziła nas w taki sposób, że ani na chwilę nie ukazała się nam zatoka, ale za to miałyśmy wokół kojącą zieleń lasu, a dla mnie jest to ważniejsze niż woda. Choć na wodę zdążyłyśmy się napatrzeć podczas czekania na prom i przeprawy nim przez rzekę.
Przy wjeździe do Gdańska radość była niesamowita- udało, dotarłyśmy… z drugiej strony żal, że to już koniec i trzeba wracać do Krakowa i do rzeczywistości. Dla pamiątki była oczywiście cała sesja zdjęciowa z tabliczką Gdańsk.
Dla relaksu przed podróżą mały spacer po mieście i oczywiście kawa.
Skusiłam się też w końcu na lody, gdyż udało się znaleźć prawdziwe sorbety, jednak szybko pożałowałam. Ileż oni cukru sypią do tych lodów, przecież tego się zjeść nie da (a kiedyś sądziłam, że sorbety są za kwaśne dla mnie).
I tak nastąpił koniec trasy, ale nie koniec przygód… Dworzec w Gdańsku okazał się w ogóle nie przystosowany zarówno dla rowerów, jak i tym samym dla niepełnosprawnych (były nalepki z napisem, że niepełnosprawni mają dzwonić na dany numer i czekać na pomoc, a potem pewnie przychodzi ekipa i ich wnosi po schodach) i czekał nas dodatkowy wysiłek na koniec- noszenie rowerów po schodach, oczywiście z całym majątkiem na bagażniku. Po wejściu do pociągu okazało się, że przedział rowerowy tym razem owszem jest, ale jest tam miejsce na powieszenie trzech rowerów, a sprzedano bilety na …13 rowerów. Na szczęście dwójka samozwańców podjęła się ułożenia pojazdów tak, żeby się jakimś cudem pomieściły i jeszcze w odpowiedniej kolejności co do wysiadania ich właścicieli. W ten oto sposób pierwszą godzinę podróży spędziłyśmy na stojąco, trzymając rowery i całkowicie tarasując przejście w pociągu i dostęp do wc. Na szczęście udało się w końcu ułożyć wszystkie jednoślady i zasiąść w zapchanym przedziale. Tego ostatniego dnia nie miałyśmy czasu na regenerację po jeździe, czyli nie było moich ukochanych naprzemiennych ciepło-zimnych natrysków, nie było odpowiedniego wyspania się, rozciągnięcia. Zamiast tego była ciężka, prawie nieprzespana noc w przeładowanym pociągu, z powyginanym ciałem w dziwne kombinacje szukając odpowiedniej pozycji do zaśnięcia na małym obszarze. Na szczęście przynajmniej jedzenie potreningowe było odpowiednie, ale to nie uratowało regeneracji… Po przyjeździe do Krakowa pojawiło się zmęczenie i zakwasy, których na szczęście nie było przez całą trasę. To pokazuje jak ważna jest regeneracja potreningowa.
Pytacie się czym się odżywiałam po drodze, co wzięłam ze sobą, gdzie się żywiłam. Nie jadłyśmy w żadnych w lokalach , większość jedzenia wzięłyśmy ze sobą, na trasie dokupowałyśmy warzywa, owoce i jajka. W sumie w ciągu tych czterech dni, jakby nie było dużego wysiłku fizycznego (okazało się, że przez cały wyjazd nie miałyśmy nawet czasu usiąść ;), poza momentami jedzenia). Więc całe cztery dni byłyśmy w nieustannym ruchu zjadłam:
- 20 jajek,
- 0.5 kg kabanosów,
- chlebek paleo bez zbóż według przepisu Kasi,
- 11 bananów,
- 0,3 kg truskawek,
- ćwiartkę arbuza,
- 0,4 kg suszonych bananów,
- 1 batat,
- czekolada,
- 3 gałki sorbetu,
- warzywa (ich nie liczyłam ;), były ogórki, marchewki, kalarepa, rzodkiewki),
- olej kokosowy.
Niezła wyprawa! Gratulacje i czekam na kolejne takie relacje 😉