Rozpoczęły się wakacje, jednak ze wszystkich stron nadal bombardują mnie reklamami w stylu “Czy jesteś gotowa na sezon bikini?”, “Zdążysz jeszcze schudnąć”. Te stwierdzenia  bolą, gdyż wpędzają wiecznie w poczucie, że nie jestem wystarczająco dobra i najprawdopodobniej nigdy nie będę. Bo jeśli już mam odpowiednią figurę, to przecież zapewne nie mam jeszcze idealnej jędrności skóry czy odpowiednio zadbanej cery, błyszczących włosów… Dziś podzielę się z Wami moim osobistymi przemyśleniami na ten temat, ponieważ już Jestem wystarczająco dobra. I’m enough.

 

Napisanie tego tekstu chodziło mi po głowie od dłuższego czasu. Jednak wcześniej nie byłam jeszcze gotowa, żeby powiedzieć to głośno. Powiedzieć to publicznie. Będzie to bardzo osobisty tekst, ale czuję, że potrzebuję go napisać. Właśnie teraz. Jest to potrzebne mi, ale mam nadzieję, że komuś z Was też się może przydać.

 

Tak więc zasiadam z kawą do komputera i uwalniam me myśli poprzez klawiaturę…

 

Całe życie uważałam, że jestem gruba. Owszem byłam pulchnym dzieckiem, ale dziś patrząc na zdjęcia już z podstawówki, liceum, studiów, to obiektywnie patrząc byłam normalnych rozmiarów dziewczyną. Jednak z tyłu głowy był zawsze głosik, który mówił, że absolutnie powinnam ważyć mniej. Dotyczyło to, nie tylko kwestii zewnętrznych, ale dziś postanowiłam napisać tylko o ciele. Jeśli będziecie ciekawi pozostałej części opowieści, to może kiedyś ujrzy ona światło dziennie.

 

Muszę przyznać, że życie w ciągłym poczuciu, że jestem niewystarczająco dobra, że powinnam coś z tym zrobić i to już było bardzo męczące. Wiecznie towarzyszyła mi świadomość, że jeśli nic nie zmienię w moim wyglądzie, to nikt mnie nie zaakceptuje, nikomu się nie spodobam, nikt mnie nie pokocha… Nie pomagały również przezwiska, które otrzymałam w podstawówce czy w liceum. Pochodziły od moich szerokich bioder i pośladków, których zaczęłam się przez to jeszcze bardziej wstydzić i chować. W liceum wręcz ubierałam na siebie wszelkie wielkie, workowate ubrania, żeby przykryć to wszystko co pod spodem, żeby nikt nie zauważył mojego rozmiaru. Jednocześnie bardzo pragnęłam, żeby jednak ktoś mnie spod tych worków zauważył. 

 

I tak, wręcz nienawidząc swojego ciała, często nie mogąc na nie patrzeć, zaczęłam traktować je jako narzędzie, a nie jako część mnie. Miało być mi posłuszne. Zaczęłam mocniej trenować, żeby wyglądało lepiej. Nie było, że boli, czy nie mam siły. Trening zawsze musiał być wykonany w 110%. Weszłam też mocniej w taniec, który bardzo szybko stał się moim zawodem. Zmuszałam moje ciało podczas tysięcy godzin spędzonych na sali tanecznej, żeby zaczęło się lepiej poruszać, bo dzięki temu miało wyglądać i ruszać się lepiej. Jednak nigdy nie byłam w pełni zadowolona z tego co widzę w lustrze czy na filmikach z występów. Bo jak można być zadowolonym z czegoś czego się nienawidzi. Jak można oczekiwać, że ktoś inny będzie szanował coś, czego ja tak bardzo nie akceptuję. I tak było przez większość życia… 

 

I przyszedł pewien dzień, gdy wjechał we mnie samochód uszkadzając kręgosłup. To był przełomowy moment w moim życiu pod każdym względem. Jednak nie stało się tak, że od razu następnego dnia popatrzyłam w lustro i stwierdziłam, że jestem piękna… takie rzeczy chyba się nie zdarzają. W moim przypadku poszło w całkiem innym kierunku. Po wypadku zaczęłam tyć i to w zastraszającym tempie. Nie byłam w stanie nic zrobić, ani jedzeniem, ani ćwiczeniami. Choć i tak moje ćwiczenia musiały zostać zmniejszone do minimum ze względu na uszkodzenia ciała. Musiałam też przestać tańczyć. W sumie przytyłam ponad 20 kg. Mój stosunek do ciała absolutnie się nie zmienił przez to. Jeszcze nie wtedy. Mam wrażenie, że nawet momentami nienawidziłam i wstydziłam się go jeszcze bardziej. Regularnie podejmowałam próby redukcji, bo przecież jako trener personalny, instruktor fitness, doradca żywieniowy wiedziałam jak to zrobić. Jednak co schudłam kilka kilo, to od razu przybierałam więcej. Efekt jojo nie był wcale dlatego, że odpuszczałam. Nadal jadłam i trenowałam tak samo, a wskazówka na wadze z każdym dniem pokazywała więcej.

 

I tak trwałam kolejne lata. Chudnąc i tyjąc na zamianę. Coraz bardziej nie mogąc zaakceptować tego jak wyglądam. 

 

Na szczęście cały czas pracowałam nad sobą. Oczyszczałam wzorce z przeszłości, uwalniałam napięcia i traumy z ciała. Pracowałam nad ciałem, umysłem, podświadomością. I muszę przyznać, że zmiany przyszły dopiero, gdy świadomie wyciągnęłam rękę po pomoc do specjalistów. Do tego miałam przy sobie osoby, które mnie wspierały. Nareszcie był ktoś, kto we mnie prawdziwie, bezinteresownie wierzył. Nawet gdy ja przestawałam wierzyć w siebie…

 

 

Dziś jestem nadal  Plus size. Ale wiecie co? Dobrze mi z tym. Czy jestem gotowa na sezon bikini? Tak. Kupiłam sobie piękny strój i zamierzam z niego często korzystać. Kiedyś moje ciało było mniejsze, ale pełne napięcia, pełne agresji. Dziś jest większe, ale więcej w nim miękkości, kobiecości i miejsca na oddech. Przypomina mi się scena z filmu Bridget Jones, gdy główna bohaterka wściekła się, gdy chłopak jej powiedział, że jest taka miękka. Ja zapewne też bym kiedyś tak zrobiła. Dziś lubię tę miękkość. Przypomina mi ona, że jestem kobietą. Że moje ciało wreszcie jest pulsujące życiem. Nie było to łatwe, ale nareszcie mogę szczerze powiedzieć Kocham moje ciało i akceptuję je takie jakie jest. Czuję się z nim dobrze i dbam o nie. Paradoksalnie mając te 20kg więcej noszę chętniej bardziej obcisłe ubrania, podkreślające mnie. Już nie muszę się chować. 

 

Owszem nadal ćwiczę. Jednak dawno moim głównym celem przestała być redukcja. Trenuję, bo lubię. Bo wiem, że moje ciało to lubi. Jeśli się okaże, że przez ćwiczenia będę miał parę kilo mniej, jakoś to zaakceptuję ;). Jeśli się okaże jednak, że ćwiczenia nic nie zmienią w moim ciele, oprócz dodania mi zdrowia i przyjemności z ruchu, to też jak najbardziej to akceptuję. Nie wyobrażam sobie już, żeby moja samoocena była w jakikolwiek sposób zależna od rozmiaru ubrań. Szanuję moje ciało i dbam o nie z największą troską. Żyje według zasady “Jesteś głodny- Jedz. Jesteś zmęczony- Śpij”. I wychodzi mi to naprawdę na zdrowie.

 

I wiecie co? Odkąd zaakceptowałam się, odkąd pokochałam się taką jaką jestem, dostaję dużo więcej komplementów. Choć w moim ciele niewiele się zmieniło, to zmienił się mój stosunek do niego. Jestem piękna i nie boję się tego powiedzieć głośno. Nareszcie jestem wystarczająco dobra. I tak już zostanie. Niezależnie od tego, jak zmieni się moje ciało. Gdyż ono opowiada moją historię. Nienawidząc go, wyrzekam się mojej historii. Bez niej, nie byłabym tu i teraz…

12 thoughts on “Jestem wystarczająco dobra (I’m enough)”

    1. Dziękuję za miłe słowa😘, ale najlepsza nawet nie chce być. Wystarczy mi bycie wystarczająco dobrą 😉.

  1. Piekny tekst 🙂 u mnie historia z akceptacja wlasnego ciala miala podobny przebieg i tez przelomowym momentem byly problemy z kregoslupem ktore zaoowocowaly kilogramami na plusie. Teraz moge powiedziec i’m enough 😁 i dobrze mi z tym 🐷

  2. Brawo!!! Słucham o trailerze filmu, w którym kobieta nie akceptują siebie i samotna uderzyła się w głowę w skutek czego pokochala siebie, co z kolei sprawiło, że znalazla pracę i w ogóle zaczęła odnosić sukcesy :d To jakaś bajka, ale tak mi się skojarzyło, że to wszystko w naszej głowie 😉

    1. Słyszałam od koleżanki o tym filmie, podobno dobry. Choć ja taki film mam na żywo 😀 walnełam głową o asfalt i rozpoczęły się zmiany 😉

  3. Pamiętam, gdy moja terapeutka powiedziała, że widzi zmianę, mniej biżuterii i krótsze spódnice…. Ja też bardziej siebie akceptuję, nosze krótsze sukienki, bardziej przy ciele i mniej się zasłaniam. Zawsze “może być gorzej”;), a tak na prawdę, szkoda czasu na krytykowanie siebie,,,,, choć pragnienie pozostaje…

Leave a Reply to Anna Hostyńska Cancel reply